Złe zachowanie kosztuje

Walka o prawa człowieka w XXI wieku polega na uderzeniu po kieszeni tych, którzy je łamią lub na to pozwalają

Na sali rozpraw sądu federalnego San Francisco 27 października spotkały się dwa światy - Larry Bowoto ubrany we wzorzysty strój afrykański wystąpił przeciw wbitym w ciemne garnitury prawnikom amerykańskiego koncernu paliwowego Chevron. Nigeryjczyk zeznał, co zaszło w maju 1988 r. na platformie wydobywczej Chevronu w delcie Nigru. Dla mieszkańców, opowiadał, życie stało się nie do zniesienia. Wskutek odwiertów woda uległa zatruciu, ryby zdechły, a pola zamieniły się w ugory. W akcie protestu Bowoto wraz z setką nieuzbrojonych wieśniaków wtargnął na platformę. Wkrótce nadleciały helikoptery wojskowe opłacone przez Chevron. Żołnierze otworzyli ogień. Dwie osoby zginęły, Bowoto został ranny. Dziś przed sądem w USA domaga się odszkodowania.

Może to zrobić dzięki prawu zwanemu Alien Tort Claims Act (ATCA), które pozwala obcokrajowcom składać pozwy w amerykańskich sądach (pozwany też nie musi być Amerykaninem). Uchwalono je w końcu XVIII w. w celu walki z piractwem. W zeszłej dekadzie zyskało drugie życie - zaczęło być używane do walki z łamaniem praw człowieka przez korporacje działające poza granicami USA.

W 1996 r. do sądu trafił pozew przeciw koncernowi paliwowemu Unocal o świadome wykorzystywanie niewolniczej siły roboczej do budowy gazociągu w Birmie. Przymusowych robotników dostarczała armia birmańska. Wina Unocalu była wyjątkowo dobrze udokumentowana - konsultanci wielokrotnie ostrzegali firmę, że naruszane są prawa człowieka. Mimo to sprawa trwała dziewięć lat. W 2005 r. Unocal poszedł na ugodę i wypłacił powodom odszkodowanie w nieujawnionej wysokości - jeden z prawników stwierdził tylko, że to "więcej, niż są w stanie wydać".

Zdaniem ekspertów była to sprawa przełomowa.

Koncerny zrozumieją, że ich relacje z obcymi rządami, a zwłaszcza z armiami, mogą stać się przedmiotem dochodzenia w Stanach Zjednoczonych - uważa Elliot Schrage z niezależnej Rady Stosunków Międzynarodowych . Jego zdaniem firmy ubezpieczeniowe, które zazwyczaj ponoszą koszt odszkodowania, podniosą stawki klientom robiącym ryzykowne interesy z reżimami. A ci będą musieli przekalkulować, czy opłaca się im korzystać z niewolników.

Do sądów w USA trafiło kilkanaście podobnych pozwów złożonych w imieniu ofiar przez grupy obrońców praw człowieka. 9 stycznia 2009 r. rozpocznie się proces koncernu Royal Dutch Shell, który wedle aktu oskarżenia 13 lat temu opłacił i dostarczył broń nigeryjskim siłom bezpieczeństwa, wiedząc, że zostanie użyta przeciw ludziom protestującym przeciw budowie rurociągu - zamordowano wtedy dziewięciu liderów protestu, w tym pisarza Kena Saro-Wiwę. Z kolei ekwadorscy Indianie oskarżyli Texaco o niszczenie ich środowiska naturalnego i zdrowia toksycznymi odpadami. Coca-Colę pociągnięto do odpowiedzialności za użycie sił paramilitarnych do zduszenia działalności związkowej w fabryce w Kolumbii; Del Monte - za wynajęcie zbirów, którzy torturowali liderów związkowych w Gwatemali; ExxonMobil - za przymykanie oka na gwałcenie praw człowieka w indonezyjskim Acehu.

Te sprawy, które już zamknięto, zwykle kończyły się kosztowną ugodą. Wyjątkiem jest pozew mieszkańców wyspy Bougainville w Papui-Nowej Gwinei, którzy dwa lata temu oskarżyli brytyjską firmę wydobywczą Rio Tinto o to, że pozwalała rządowi niszczyć całe wioski i brutalnie tłumić ich protesty. Sąd w San Francisco oddalił pozew po uzyskaniu opinii z Departamentu Stanu, iż proces sądowy mógłby zaszkodzić procesowi pokojowemu w Papui. Administracja Busha ostro sprzeciwia się wykorzystywaniu ATCA, uważając to za ingerencję w politykę zagraniczną. Jednak nowy rząd amerykański zapewne odstąpi od sprzeciwu. Ponadto, jak zauważa niedawny raport norweskiego Fafo Institute, przyjęcie przez wiele państw statutu Międzynarodowego Trybunału Karnego otwiera nową furtkę pozwalającą sądzić korporacje za ludobójstwo czy zbrodnie wojenne także poza granicami Stanów Zjednoczonych.

Ale procesy to niejedyne dla nich zagrożenie.

Sprzedaj brudne akcje

Trzy lata temu w USA rozkręciła się kampania przeciw firmom inwestującym w Sudanie. Cel wybrano starannie - media zaczęły wówczas informować o zbrodniach w Darfurze, ich skala przerażała (200 tys. zabitych, 2,5 mln uchodźców). Ponadto rząd w Chartumie jest mocno uzależniony od inwestycji zagranicznych, które faktycznie służą finansowaniu wojny domowej - według byłego ministra finansów Sudanu 70 proc. dochodów z ropy idzie na wojsko. Kilka organizacji obrońców praw człowieka rzuciło więc hasło: "Uczciwi ludzie nie inwestują w firmy zaangażowane w Sudanie". Na początek wystosowano list do 20 największych funduszy sugerujący pozbycie się akcji czterech największych inwestorów w Sudanie - koncernów paliwowych z Chin, Indii i Malezji.

Z czymś podobnym mieliśmy do czynienia w połowie lat 80., kiedy to przez Stany Zjednoczone przetoczyła się kampania przeciw rasistowskiej Południowej Afryce. Władze lokalne i uniwersytety podejmowały decyzje o nieinwestowaniu w firmy zaangażowane w RPA, a Kongres uchwalił ustawę ograniczającą import z tego kraju. Dla Pretorii oznaczało to powazne kłopoty gospodarcze.

Nową jakością w przypadku Sudanu jest na bieżąco aktualizowana lista firm-przestępców. Trafiają na nią firmy, które • robią interesy z rządem sudańskim; • przyczyniają się przez to do zwiększania „potencjału ludobójczego” Sudanu i • w żaden sposób nie służą bezpośrednio ludności kraju. - Ludzie są zaskoczeni, że Shella nie ma na liście, choć jest to firma paliwowa działająca w Sudanie - mówi Mark Hanis z Genocide Interventiion Network (GIN). A to dlatego, że Shell sprzedaje w Sudanie gaz w detalu, na czym armia się nie wzbogaca.

Czy kampania odniosła efekt? Uchwały o nieinwestowaniu w papiery firm zaangażowanych w Sudanie podjęły władze 27 stanów (w Kalifornii w świetle kamer podpisał ją gubernator Arnold Schwarzenegger z George’em Clooneyem u boku) i 61 uniwersytetów (w marcu 2006 Harvard sprzedał udziały w Sinopec Corporation za 8,3 mln dol.). - Nie ma powodu, by pieniądze podatników wspierały firmy utrzymujące ludobójczy reżim, skoro istnieją inwestycje alternatywne - stwierdził skarbnik stanu Pennsylvania Robin L. Wiessmann.

Podobne kampanie zainicjowano w 18 krajach. W grudniu 2007 r. prezydent Bush podpisał prawo pozwalające władzom lokalnym oraz prywatnym funduszom bezkarnie wychodzić z inwestycji w firmy, które działają w Sudanie w czterech sektorach: paliwowym, energetycznym, wydobywczym i wojskowym.

Co na to biznes? Dotychczas 12 firm - m.in. Bauer AG, Rolls Royce, Siemens - zrezygnowało z działalności w Sudanie lub zmieniło jej charakter. Rok temu akcji jednego z największych inwestorów w Sudanie, PetroChina, pozbył się jego główny amerykański udziałowiec - należący do Warrena Buffeta holding Berkshire Hathaway - choć komunikat głosił, że decyzję podjęto na podstawie przesłanek czysto biznesowych. Akcji PetroChina wyzbywały się też wielkie fundusze Fidelity i T. Rowe Price, jeden z holenderskich funduszy emerytalnych oraz fundusz Parlamentu Europejskiego.

To jednak kropla w morzu. Nie udało się osiągnąć efektu kuli śnieżnej - gdyby inwestorzy jeden za drugim poczęli wyprzedawać papiery trefnych firm, ceny akcji zaczęłaby spadać, co powodowałoby kolejne wyprzedaże. To, że zgłaszany na walnych zgromadzeniach Fidelity wniosek o "inwestycje wolne od ludobójstwa" zyskuje 20-30 proc. głosów poparcia (i przepada), organizatorzy kampanii uważają za sukces. Jest bowiem regułą, że akcjonariusze firm i funduszy nie posiadających wyraźnie określonego mandatu społecznego głosują przeciw wnioskom uwzględniającym prawa człowieka. Adam Sterling, pomysłodawca kampanii i dyrektor Sudan Divestment Task Force, tłumaczy, że jedynym sposobem na zmianę tego zachowania jest uświadomienie im ryzyka biznesowego. Dlatego ostatnio działacze zaczęli podkreślać słaby zwrot z inwestycji w firmy-przestępców, które - co dowiedziono czarno na białym - mają gorsze wyniki od porównywalnych firm niezaangażowanych w Sudanie.

Sterling ani myśli się zniechęcać. - Najbardziej skuteczny jest dialog, a środki nacisku tylko w tym pomagają - tłumaczy. - Pod naciskiem firmy potrafią podjąć znaczące kroki - uzupełnia Mark Hanis z GIN i podaje przykład: - Prezes kanadyjskiej firmy wydobywczej La Mancha Resources powiedział sudańskiemu ministrowi energetyki, że dopóki rząd nie da zgody na rozmieszczenie sił pokojowych, jego koncern powstrzyma się od dalszych inwestycji.

Patrz na metki

Kłopot z oceną tego typu kampanii polega na tym, że nie istnieje obiektywna miara ich skuteczności. Czy zgoda rządu Sudanu na rozmowy pokojowe w jakimkolwiek stopniu wynikała z tego, że ten czy inny uniwersytet amerykański pozbył się akcji chińskiej firmy?

O tym, że akcja miała sens, świadczy choćby to, iż Sudan uznał ją za zagrożenie. Władze sudańskie niejednokrotnie potępiały wezwania do sprzedaży udziałów w inwestujących w Sudanie firmach, wydały też okrągły milion dolarów na ogłoszenia w "New York Timesie" zachęcające do inwestowania w ich kraju.

Wybuch globalnego kryzysu gospodarczego na pewien czas wypchnął kwestię praw człowieka w biznesie na margines, chociaż Eric Cohen z Investors Against Genocide próbuje mnie przekonać, że instytucje finansowe wykorzystają tę okazję do pozbycia się akcji firm zaangażowanych w Sudanie.

Trudno też jednoznacznie stwierdzić, czy akcje społeczne są skuteczniejsze od sankcji nakładanych przez rządy i ONZ. Sankcje - od tych symbolicznych (zakaz wydawania wiz przedstawicielom władz) po te poważne (zakaz handlu z danym krajem) - są instrumentem mocno kontrowersyjnym. Embargo ekonomiczne nałożone na Kubę, na Irak za rządów Saddama Husajna czy na Birmę najmocniej uderzyło w ludność tych krajów. Rząd, jak wiadomo, sam się wyżywi - i to niezależnie od ustroju, czego dobrym przykładem jest Korea Północna. Z drugiej strony nie można dyskredytować skuteczności embarga, mając w pamięci choćby przywódcę Libii Muammara Kaddafiego, który - zapewne w dużej mierze pod wpływem sankcji - postanowił naprawić swoje stosunki z Zachodem i dobrowolnie zrezygnował z broni masowego rażenia. A w pewnych przypadkach żadne akcje społeczne nie przyniosą rezultatu, np. na niemal pozbawionej zachodnich inwestycji Białorusi czy w Korei Północnej.

O ile kampaniom społecznym trudno wpłynąć na zachowanie rządów łamiących prawa człowieka, o tyle z powodzeniem potrafią oddziaływać na poszczególne firmy. Przydaje się tu kolejne wypróbowane narzędzie - bojkot.

Kiedy w połowie ubiegłej dekady amerykańscy obrońcy praw człowieka odkryli, że Nike w swoich azjatyckich fabrykach zatrudnia dzieci, wezwali, by nie kupować produktów firmy. W ciągu roku zyski Nike spadły o połowę. Wymuszony bojkotem spadek sprzedaży jest zwykle krótkotrwały, lecz czasem wystarczy do osiągnięcia celu: zarząd Nike zobowiązał się poprawić warunki pracy i ustalił dolną granicę wieku robotników. Podobnie Reebok, krytykowany za zatrudnianie w Pakistanie 12-latków przy produkcji piłek, stworzył mechanizm niezależnego monitorowania swoich fabryk i zaczął sygnować wyroby etykietką "Zrobione nie przez dzieci". Takich przykładów jest więcej.

Gdy pracowników w Wietnamie czy Pakistanie wyzyskują lokalni producenci, nikt się o tym nie dowie. Jeśli to samo robią firmy zachodnie poddane monitoringowi coraz silniejszych organizacji pozarządowych i mediów, ryzykują dobre imię. Jego utrata szybko może się przełożyć na spadek zysków.

Nie każdy bojkot, nawet w szlachetnej sprawie i znakomicie nagłośniony, jest udany. Nie udała się tegoroczna próba bojkotu produktów chińskich, i firm sponsorujących igrzyska w Pekinie i samej olimpiady. Każdy o tej akcji słyszał, wielu ją popiera, ale niewielu wzięło w niej udział. Wydaje się, że wezwanie było zbyt szerokie, trudne do wdrożenia (spróbujcie kupić niechińską zabawkę czy elektronikę), a wołanie, iż obecność Adidasa czy Samsunga na igrzyskach finansuje zagładę Tybetańczyków, jakoś nie przekonywało. Dlatego jedynym istotnym efektem tej kampanii było nagłośnienie nieszczęść Tybetu i Darfuru.

Inwestuj etycznie

Choć preambuła uchwalonej 60 lat temu Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka mówi, iż do poszanowania określonych w tym dokumencie praw i wolności powinny dążyć "wszystkie organy społeczeństwa", to międzynarodowy system ochrony praw człowieka nie odnosi się bezpośrednio do biznesu.

Temu problemowi poświęcił swój tegoroczny raport John Ruggie, specjalny przedstawiciel sekretarza generalnego ONZ ds. praw człowieka. Jego zdaniem globalizacja ujawniła lukę prawną pozwalającą korporacjom bezkarnie naruszać prawa człowieka. Jej źródłem są różnice w przepisach obowiązujących w kraju pochodzenia firmy oraz kraju działania. Biedne państwa nie mają środków instytucjonalnych pozwalających wymusić na korporacjach przestrzeganie prawa albo boją się odstraszyć inwestorów. Ruggie uważa, że to państwa powinny dyscyplinować swoje firmy. Proponuje m.in. wprowadzenie obowiązku składania dorocznych raportów na temat przestrzegania praw człowieka na wzór raportów finansowych. Poszczególne kraje nie palą się jednak do przyjęcia takich rozwiązań, bo to zmniejszyłoby konkurencyjność ich gospodarek - jeśli firma francuska wycofa się z Birmy, jej miejsce szybko zajmie koncern z Chin. Tak będzie do czasu przyjęcia jednolitych zasad obowiązujących wszystkie kraje, co nie nastąpi pewnie nigdy.

Na razie pozostają dobrowolne kodeksy społecznie odpowiedzialnego postępowania (CSR), które zyskują coraz większą popularność. Pierwszym głośnym zbiorem takich zasad były antyrasistowskie Zasady Sullivana z 1977 r. przeznaczone dla amerykańskich pracodawców w RPA (w sumie podpisało się pod nimi 125 firm). Dziś kodeksów jest pełen wybór. Jeden z najpopularniejszych to sygnowany przez ONZ Global Compact, wprost odnoszący się do Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i zawierający zapisy o poszanowaniu środowiska naturalnego czy walce z korupcją.

Organizacje pozarządowe przyjmują jednak owe dobrowolne kodeksy bardzo chłodno. A to dlatego, że choć zawarte tam postulaty są chwalebne, to nie istnieje żaden sposób ich egzekwowania. Zdaniem krytyków kodeksy są alibi dla firm chińskich, które chętnie je podpisują, a potem ignorują.

Mimo wszystko praca organizacji cenzurujących zachowanie biznesu nie idzie na marne. Coraz mniej zwolenników podziela pogląd Miltona Friedmana, iż "odpowiedzialność społeczna spoczywa wyłącznie na jednostkach, zaś odpowiedzialność firm ogranicza się do zapewnienia zysku udziałowcom". Dobrze nagłośnione kampanie i pokazowe procesy sprawiły, że firmom nie wypada ignorować praw człowieka.

Oswajanie z językiem i postulatami praw człowieka postępuje zarówno na poziomie rządów i biznesu, jak i wśród konsumentów. W sondażach większość respondentów przynajmniej deklaruje, że są gotowi zapłacić nieco więcej za produkt wykonany z poszanowaniem godności ludzkiej i środowiska naturalnego. W efekcie coraz większym zainteresowaniem cieszy się "inwestowanie społecznie odpowiedzialne" (SRI). Jego pionierami byli amerykańscy kwakrzy, którzy w XVIII w. zabronili swoim członkom udziału w handlu niewolnikami. Dziś pojawiają się fundusze inwestujące wyłącznie w firmy kierujące się zasadami etyki i przestrzegające praw człowieka. Niektóre giełdy - w Brazylii czy Kanadzie - stworzyły specjalne indeksy "etycznych" spółek.

Nowy trend rodzi wiele pytań. Która odpowiedzialność przedsiębiorstw jest ważniejsza: wobec akcjonariuszy czy wobec społeczeństwa? Dalej: czy odpowiedzialność firmy ogranicza się do terenu zakładu, czy też obejmuje całą społeczność, na którą fabryka bądź kopalnia oddziałuje? Czy wystarczy nie przykładać ręki do zbrodni lokalnych władz popełnianych w związku z inwestycją, czy trzeba im aktywnie zapobiegać?

Kolejne wątpliwości wzbudza działalność dostawców usług komputerowych w krajach autorytarnych. Jak Yahoo! albo Google powinny reagować na próby cenzury: iść na układ z reżimem czy trzasnąć drzwiami? Osąd, jak zwykle w przypadku technologii wielorakiego zastosowania, nie jest prosty - produkty internetowe służą zarówno dysydentom do komunikacji ze światem, jak i rządom do ograniczania wolności słowa. Czy zatem obecność tych firm na rynku chińskim per saldo służy bardziej rozwojowi demokracji, czy jej tłumieniu?

Odpowiedzi będą się wykluwać z czasem jako wypadkowa debaty społecznej, orzecznictwa sądowego oraz prawodawstwa krajowego i międzynarodowego. Nie ma od tego ucieczki, bo prawa człowieka już na stałe wpisały się w nasze życie, także gospodarcze.

Autor, Robert Stefanicki - dziennikarz specjalizujący się w problemach Azji i Bliskiego Wschodu. Współpracownik Instytutu Globalnej Odpowiedzialności

Źródło: http://wyborcza.pl/1,76498,6116542,...



Dodaj komentarz — zapraszamy do dyskusji!

 
Nasi Partnerzy Amani Kibera Instytut Globalnej Odpowiedzialności Counter Balance Polska Akcja Humanitarna Grupa Zagranica Bankwatch Network Polska Zielona Sieć