Ghana, gdzie rzeczywistość przeplata się z magią

6 rano, słońce chowa się jeszcze za chmurami, wieje lekki, chłodny wiatr. Tafi Abuife tętni życiem. Prace na polu trwają od bladego świtu. Nadeszła pora zbiorów, trzeba się śpieszyć zanim słońce lub deszcz zniszczą plony. Kobiety gromadzą się przy paleniskach, osłoniętych słomą czy kawałkiem blachy, by gotować śniadanie i inne przekąski, które będą sprzedawać do zmroku przy drodze. Zawsze roześmiane dzieci już zdążyły przynieść po kilka wiader wody ze studni lub rzeki i teraz mają czas na zabawę. Ścigają się trzymając w ręku patyk, do którego za pomocą kawałka trawy lub sznurka przymocowana jest stara obręcz koła roweru, jeżdżą, zbudowanym z kanistra od benzyny, samochodem, opakowania po moskitierach wetknięte na długi patyk służą im za latawce.

Tu wszyscy, zwłaszcza dzieci, codziennie wykazują się inwencją twórczą przerabiając na swoje potrzeby to, co mają – a jest tego niewiele. To, co w Europie ląduje na wysypiskach śmieci, tu się kreatywnie przetwarza.

Drugi tydzień w Rejonie Volty. Mimo że sierpień należy do najchłodniejszych miesięcy w roku, pot ciurkiem spływa po twarzy. Poproszeni przez nas miejscowi prowadzą do chat, gdzie brakuje lub jest niewystarczająca liczba moskitier. Mamy do dystrybucji 500 sztuk.

Małe domki, pokryte strzechą lub blaszanym dachem, najczęściej składają się z jednej, dwóch izb. Zbudowane z cementu lub mieszanki odchodów i gliny ściany pokrywają przeróżne slogany: „Bóg jest wszystkim”, „Bez przyjaciół, bez problemów”, „Wstrzemięźliwość najlepszą antykoncepcją”, „Jezus też piłby Coca Colę”.

Mija kilka sekund zanim oczy przyzwyczają się do panującego w środku półmroku. Zaduch. Zabite gwoździami drewniane okiennice chronią przed palącym słońcem. W klaustrofobicznych przestrzeniach mieści się dobytek życia – plastikowe krzesła, stare walizki służące za komody, sterty ubrań, kilka naczyń, nic więcej. W jednym pomieszczeniu, na gołym klepisku, czasem słomianych matach śpi do dziesięciu osób.

Mimo że w Afryce malaria jest najczęstszą przyczyną zgonów u niemowląt i najmłodszych dzieci, w domach, które odwiedzamy, pod moskitierami śpią przede wszystkim dorośli. Każdy dodatkowy sprzęt, nawet moskitiera, urasta do rangi gadżetu, z którego korzysta się zgodnie z zasadami hierarchii w rodzinie – najmłodsi na końcu. Tak już jest. Rozwieszasz ją dziadkowi, babci, ojcu po to, by kolejną mogli otrzymać ciężarna Gifty, dziesięcioletni Emmanuel, sześcioletnia Pamela, nowo narodzony Justice.

Tu zaoszczędzony pesewas oznacza dodatkową porcję fufu tego samego dnia. Nie ma po co rozmyślać nad tym, co przyniesie kolejny tydzień, miesiąc. Żyje się chwilą obecną. Leki, moskitiera, ubezpieczenie zdrowotne, uprawniające do bezpłatnej opieki medycznej, nie znajdują się na liście priorytetów. Ich zakup, choć w wielu przypadkach oznacza spore wyrzeczenia, jest możliwy.

Zaprzyjaźniony chłopiec z sąsiedztwa prosi o pomoc. Potrzebuje kropli do oczu. Od kiedy kolega uderzył go w głowę kamieniem ma problemy ze wzrokiem. Lek kosztuje mniej więcej tyle, ile jego matka zarobi w ciągu jednego lub pół dnia sprzedając na ulicy owsiankę. Brzuch napotkanego małego, czteroletniego chłopca przypomina nadmuchany do granic możliwości balon. „Przepuklina?” pytasz. Wzruszenie ramionami, nie wiedzą, nie był u lekarza. Do szpitala jedzie się ’tro tro’ 20 minut, a bilet kosztuje tyle, co grillowana kukurydza. Tak już jest.

Wieczorem z wizytą przychodzi miejscowy pastor, Chris. Rozmawiamy o magii, która w Afryce jest wszechobecna. Każdej chwili czarodzieje, demony, czarownice, którzy wcielają się w zwierzęta takie, jak szczury, koguty, koty, psy, żółwie, karaluchy rzucają na nieszczęśników uroki. Ich klątwy powodowane gniewem, zazdrością lub zwykłą złośliwością, przynoszą pecha, powodują choroby, mogą doprowadzić do zgonu.

Mimo że tradycyjne miejsca kultów oraz animistyczni kapłani odchodzą powoli w zapomnienie, głęboko zakorzeniona wiara w magię łatwo adaptuje się do religii chrześcijańskiej. Regularnie odbywają się msze, które odprawia się w godzinach największej aktywności złych mocy - między północą a 3 nad ranem, i które mają chronić modlących się oraz ich rodziny.

Powszechnie panujące, dawne wierzenia sprawiają, że nadal wielu ludzi zamiast do lekarza woli udać się do znachora. Ponadto dostęp do usług samozwańczych uzdrowicieli jest czasem o wiele łatwiejszy niż dojazd do najbliższego szpitala. Ogłoszenia reklamujące magiczne moce zwiększania potencji, leczenia malarii, zmian skórnych czy HIV i AIDS są widoczne na każdym kroku - czy to w Akrze, stolicy Ghany, czy na przedmieściach Kpandu. Oprócz ziół, za kilka cedi otrzymasz talizman czy inny fetysz, chroniący przed czarami, które, jeśli chorujesz, niewątpliwie ktoś na ciebie rzuca.

Żegnam się z pastorem, który na odchodne przestrzega żebyśmy, pozostawiane na ganku jedzenie chowali na noc, na wypadek gdyby ktoś nam nieżyczliwy chciał rzucić czar.

Sen nie przynosi odpoczynku. Niezidentyfikowany zwierz, który co noc wyprowadza mnie z równowagi biegając po blaszanym dachu, dostaje się do pokoju i zaczyna mnie gonić. Po chwili okazuje się, że to zaczarowana w przerośniętego szczura mała dziewczynka, która łapie mnie za rękę i prowadzi do mikroskopijnego pomieszczenia. Tam czeka na mnie całe plemię, które żeby lepiej wykorzystać ograniczoną przestrzeń przystosowało się, zamieniając w mini – ludzi. Mini-szef wioski zbliża się by wyjawić mi czarodziejską formułę na przywrócenie równowagi we wszechświecie. ...Rozlega się nieznośny tupot nóżek, których właściciel rozpoczyna swoją conocną trasę nad moją głową. Szansa na czarodziejskie rozwiązanie bolączek tego świata przepada.

Przecierając oczy zastanawiam się co było jawą, a co snem. Wśród odgłosów bębnów i śpiewów z pobliskiego kościoła, warkotu ’tro tro’, wyładowanych po brzegi towarami, ludźmi, zwierzętami pędzącymi do Kpandu, Have, Hohoe, Akry, wstaje kolejny dzień.


 
Nasi Partnerzy Amani Kibera Instytut Globalnej Odpowiedzialności Counter Balance Polska Akcja Humanitarna Grupa Zagranica Bankwatch Network Polska Zielona Sieć